Kría Hjartardóttir

Kría Hjartardóttir

Umiejętności bojowe : II
Skąd : Reykjavík, Islandia
Rok nauki : VII
Wiek : 17 lat
Jestem : neutralny
Czystość krwi : półkrwi
Status majątkowy : przeciętny

Kría Hjartardóttir  Empty
PisanieTemat: Kría Hjartardóttir    Kría Hjartardóttir  EmptyNie Sty 04, 2015 8:23 pm

Kristín Anna Hjartardóttir
VII klasa | Kolvarien | Półkrwi
Reykjavík, Islandia | Przeciętny | Jestem neutralny

Charakter

Stoję za mgłą, jeśli wkroczysz w mój świat to łatwo się potkniesz. Nie słuchaj żadnych wskazówek, bo tutaj nie przyda ci się logika. Estetyzuję rzeczywistość i jesteś głupcem, jeśli dasz się zwieść i mi uwierzysz. To jest nieustanna gra, do której nikt nie spisał jeszcze zasad. Musisz wymyślić swoje i walczyć ze mną, albo poddać się walkowerem, nie ma niczego pomiędzy, choć tak na poważnie to wcale nie jestem suką. Pozbawiono mnie tylko zdrowego rozsądku i upojono realizmem, dlatego wolę pamiętać rzeczy po swojemu. Gdybym przyjmowała świat na trzeźwo, umarłabym od tego całego syfu, a przecież szukam piękna szarpiąc za pięć strun. Tworzę nowe wymiary zamiast dać sobie spokój, ale gdyby Ziemia była lepszym miejscem musiałaby być niewyobrażalnie nudna. Niezbyt interesuje mnie to, czy ludzie patrzą, zawsze jestem sobą. Nie boję się mówić o rzeczach, na które większość zatyka uszy, nie wstydzę się rzucać ostrym mięsem, homo sum, humani nihil a me alienum puto. Żyję – podobno tylko raz, dlatego przeżywam każdą chwilę razy dziesięć, chłonę dźwięki jak gąbka wodę, pozwalam, żeby moje komórki poddały się dyfuzji.
Urodziłam się po to, by żyć. Żyję, by tworzyć. Muszę tworzyć, bo inaczej bym umarła. Tu nie chodzi o pozostawienie spuścizny, nie żeruję na wiecznej chwale, ale moje uszy są spragnione zasad estetyki. Fascynuje mnie motyw tworzenia, mogę spędzać całe dnie w izolacji od świata, tkając zapomniane melodie. Moje dłonie snują dźwięki smutne i przepełnione goryczą, emocje obsesyjnie szukające jakiejkolwiek formy ekspresji formują się w coś nowego i pięknego, mogą być lekiem, ale też najskuteczniejszą trucizną. Nigdy nie działam wedle planu, pozwalam by kierował mną impuls spontaniczności, a później ludzie mówią, że gram muzykę pogrzebową. Requiem dla miłości.
Jestem obłąkana, to więcej niż pewne. Robię rzeczy, które mnie uszczęśliwiają. Bywam na prywatkach, poznaję ludzi, jestem samotnikiem, jestem jednostką, ale kocham ludzi, tarzam się w ludzkim brudzie na hulaszczych imprezach z których wracam najchętniej po dwóch dniach. Lubię tańczyć do tej płytkiej muzyki bez emocji zwanej disco, porwę cię na parkiet i będziemy dwójką epileptyków, na to nie ma lekarstwa. Możemy rozpalić ogień i podsycać go bez końca, albo być zimni jak Arktyka, krusząc się jak sople lodu. Wybierz sobie. Lubię skrajności, lubię też otaczać się ludźmi o poziomie zepsucia zbliżonym do mojego. Mam granicę, powyżej której nie mogę znieść dawki moralności, zepsucie zżera mnie od środka jak robaki.
Posiadam znajomych wśród wszystkich warstw społecznych - nie chadzam tylko tam, gdzie mnie nie chcą. Dużo się śmieję, najczęściej z siebie, ogólnie uważam, że ludzie to wyjątkowo zabawne istoty. Widzę prawdę i mówię o prawdzie. Wyjebiesz się na ryj - nazwę cię gamoniem. Złapiesz znicza w rekordowym czasie – docenię to. Na imprezie doprowadzisz się do stanu nieużywalności – wyzwę cię, a później potrzymam włosy, bo za dwa dni sama mogę potrzebować takiego samego rodzaju pomocy. Lubię niezależność, ale wiem, że to stan tak samo utopijny jak wolność, która kończy się tam, gdzie zaczyna się drugi człowiek. Nie wierzę w to, że coś może być skończone, z resztą skończone jest dla mnie równorzędne z nieciekawe, posiadam alergię na absoluty, a jedyne, co mnie interesuje, to zdolność do zmieniania się – ale nie asymilacji. I dystans. Do siebie, do świata. Nie mów do mnie, jeśli cierpisz płytką przyjemność z oczerniania plebsu. Zostaw krytykę w domu i chodź się bawić. Nic nie przyprawia mnie o mdłości tak bardzo, jak rzesze hejterów, szczekających na wszystko dookoła. Jest ci źle? Stul pysk i idź pogłaskać jakiegoś kotka, bo nikogo to nie obchodzi. Ludzie w większości są egoistami.
Krzyczę, kopię, płaczę, gryzę, nienawidzę i kocham, kocham się w skrajnościach, muzyki najchętniej słucham za głośnej, wszystko robię na odwrót, nie wiem dlaczego jeszcze nie chodzę wspak. Śmieję się do łez, choć za największy dowcip uważam dzień powszedni, widzę więcej, czuję więcej, słyszę więcej, ale nie zasiadam w budce suflera, każdy ma do wypowiedzenia swoje kwestie, choć po niektórych ma się ochotę wstać i wyjść w połowie sztuki. Jestem świadkiem powolnego umierania ekosystemów wartości, upadku gatunku ludzkiego – sam tarzam się już gdzieś na dnie i tylko wyciągam ręce. Gdzieś tam istnieją szuflady, do których wkłada się ludzi, ja jestem gdzieś obok zgniecionej paczki papierosów, ofiaro propagandy. Zamknij oczy, odrzuć od siebie wszystko, co znasz i chodź zniszczyć się w imię nicości. Pochodzę z lepszego bieguna, nawet jeśli tutaj jesień pachnie zgnilizną, chcę ją kochać, mimo, że z wyglądu tragedia.
Lubię spontaniczność, bo planowanie zawsze obumiera w zalążku i wywołuje w ludziach takie emocje jak stres czy niespełnienie. Nie chcę próbować, jak to smakuje. Wolę wyjść na spacer w czasie deszczu, pokręcić się trochę i wylądować w rynsztoku, pijąc wódkę na umór. Pojechać na rowerze do sąsiedniej wioski, żeby rozbić namiot na wzgórzu i oglądać wschód słońca, iść do muzeum zabawić się w chowanego. Kochać się na placu zabaw w środku nocy. Dzień jak co dzień. Cierpię na lekkość bytu, nie jest wcale nieznośna. Pasuje mi, tak jak leniwe dni czy sobotnie poranki. Jestem nikim. Nazwij mnie tak, jeśli chcesz doprowadzić mnie do szczytu rozkoszy. Odwdzięczę się tym samym.
Możesz mnie oskarżać o burzenie porządków, ale to, co dla ciebie jest chaosem, dla mnie stanowi część porządku dziennego. Nie chcę brać udziału w jakimś śmiesznym egzystowaniu, nie przywiązuję się do rzeczy, które posiadam, może poza instrumentami. Czasami nie chcę nic wiedzieć, wolę poddać się biologicznej anarchii, od której rośnie mi czarna aureola. Nie interesuje mnie, kim dla ciebie jestem, jeśli nie chcesz wejść do mojego świata. Rozdaję zaproszenia za darmo, ale nikt nie ma odwagi z niego skorzystać. Szkoda, tak naprawdę nie przejdę obok ciebie obojętnie, jeśli wylejesz na siebie zupę w stołówce, nie widzę różnicy między osłem a jeleniem. Tylko graj ze mną. Zaczynasz rozumieć, co próbuję ci powiedzieć?

Aparycja

Mam twarz, jakieś ręce, nogi i korpus, włosy w permanentnym nieładzie, które wpadają mi do oczu i zakrzywiają spojrzenie na rzeczywistość. Mogę ci powiedzieć, że jestem człowiekiem, poszczególni przedstawiciele tej rasy nieszczególnie różnią się od siebie. Lubimy mówić, że jesteśmy jedni na milion, co oznacza, że na świecie żyje siedem tysięcy osób do nas podobnych. Nie myślę o swojej prezencji w sposób szczególny, powłokę cielesną traktuję jako stan przejściowy.
Jest piąta nad ranem. Stopy mam bose, kurtkę godzinę wcześniej oddałam jakiemuś biedakowi bez ręki. Bawię się świetnie, chociaż marznę i nie wiem, jak wrócić do domu. Zawsze staram się szukać pozytywów w takich chwilach, później mogę wspominać je z uśmiechem na twarzy i żyć w przekonaniu o niekończących się przygodach, które mnie spotykają.
Dlaczego w ogóle o tym wspominam?
Tak właśnie wyglądam. Powierzchowność nie jest istotna, jakiś papieros w ustach na pewno się plącze i spoglądam czasem bezczelnie, gdzieś tam błąka się nonszalancja, by później ustąpić miejsca uśmiechowi. Mam pieprzyka na lewym policzku. Kiedy słyszę dobrą muzykę to zamykam oczy i odpływam, albo tonę cała w dźwiękach, później zamieniając się w upiornego topielca. W ogóle woda jest mi bliskim żywiołem, wszystkie decyzje życiowe podejmuję w wannie wypełnionej po brzegi, aż tworzy się menisk.
Ramiona mam cienkie i wątłe, oczy zapadnięte, usta sine. Nie muszę ci się taka podobać, po dwóch piwach i tak zmienisz zdanie, bo obniżą ci się standardy.


Rodzina

Mój dom znajduje się w sercu Reykjavíku, w jednej z tych kolorowych kamieniczek słaniających się ponad brukowanymi uliczkami. Każde drzwi w moim domu są wysokie i dwuskrzydłowe, zabarwione na kobaltowo, chociaż farba wygląda, jakby cierpiała na łuszczycę. Tapety obdrapane, a mebli więcej, niż pozwala na to przestrzeń – wszystkie niepodobne do siebie, wszystkie z innej epoki, nad nimi zaś piętrzą się obrazy, stosy książek i jeszcze więcej winylowych płyt. Powietrze, ciężkie jak zasłona z paciorków, pachnie woskiem i papierosami, a w snopach światła wpadających zza ciemnych zasłon tańczą kłęby kurzu. W salonie stoi mój fortepian, mama lubi śpiewać przy moim akompaniamencie. Mieszkanie jest na drugim piętrze i zawsze noszę rower po skrzypiących schodach. Czasem zamiast roweru ciągnę za sobą znajomych. Jeszcze częściej matkę lub ojca, którzy nie są na siłach wejść o własnych nogach. Oni są artystami, wiodą nocne życie, nieskrępowane żadnymi zasadami. Ojciec jest poetą, matka śpiewa w operze. W zasadzie urodziłam się przypadkiem, oni nigdy nie chcieli mieć dzieci, ale żyje nam się dobrze razem, chociaż osobno wcale nie najgorzej.
Wychowałam się otoczona przez artystyczną bohemę Reykjavíku. Pamiętam z dzieciństwa jak Klara – tak moja matka ma na imię – zabierała mnie za kulisy opery, mogłam wchodzić dziewczętom do garderoby i udawać, że pasują na mnie ich sukienki, a one tylko śmiały się wesoło i w zamian całowały mnie po głowie. W naszym domu często przesiadywali goście do bladego świtu – brodaci filozofowie, łysi poeci, muzycy z długimi włosami i malarze w śmiesznych czapkach, kręcący bez końca brzegi swoich wąsów oraz papierosy. Na stole stały świece, a wosk powoli spływał po ich ściankach, wylewając się na obrus. Ja siedziałam na kolanach mamy i nie rozumiałem niczego, a tata synchronicznie wręcz odpalał kolejne fajki. Wino rozlewało się po podłodze, spadały sztućce, niedojedzone resztki zasłaniały stół nieraz przez kilka dni, póki kolejni goście nie mieli przekroczyć progów naszego domu. To był świat dorosłych, mój świat – to jakbym nie miała dzieciństwa, światy przenikały się, a ja chłonęłam je niczym gąbka wodę.  
Nie było w naszym domu sfery tabu, kiedy rodzice się kochali nawet nie zamykali drzwi do pokoju. Czasem nie chciałam ich słuchać i przebijałam igłą adaptera kolejne winyle, czasem zamykałam się w łazience, wchodziłam do wanny i odkręcałam kurki, do momentu, aż woda nie zaczęła się z niej wylewać, a ja po prostu leżałam. Wieczorami zwykle spotykałam ojca nad maszyną do pisania lub z piórem w dłoni, zawsze towarzyszyła mu też butelka wina. W ciepłe dni jeździliśmy na rowerach po mieście, jeździmy do dziś w zasadzie, rozprawiając na tematy egzystencjalne i kupując francuskie croissanty w naszej ulubionej piekarni.
Ojciec mój, Hjartar, jest czarodziejem czystej krwi. Matkę, czarownicę pochodzenia mugolskiego, rodowitą Dunkę, poznał w szkole. Oboje byli artystami, duszami dziewiętnastowiecznymi, chcieli wieść życie leniwe, ale pełne zakrapianych winem wieczorów, okraszone piękną muzyką i filozofią, chcieli poznawać ludzi i mieć świat u stóp. Oni są wolni, kiedy kończą się pieniądze to piją jeszcze więcej, jakby nie dręczyły ich problemy życia doczesnego. Wychowali mnie jak mogli najlepiej, po swojemu, posyłając od zarania do szkoły muzycznej, na prywatne lekcje gry na instrumentach. Fortepian, ukulele, wiolonczela. Nawet lutnia. Chcieli, żebym była jak oni, idealna i prostolinijna, zapijaczona życiem, ugniatana przez filozoficzne myśli. Truli moje serce od dziecka, nie mogę im mieć tego za złe, nie chcę być zdrowa.
Dziś mam lat osiemnaście i rodzice nie pozwalają mi wracać samej do domu na wakacje. Kochają moje pokolenie, mogą nas słuchać bez końca, przeżywając drugą młodość w oparach dymu tytoniowego we własnej kuchni, a ty możesz czuć się swobodnie do tego stopnia, żeby odlać się na naszym patio.

Powrót do góry Go down
 

Kría Hjartardóttir

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Powrót do góry 
Strona 1 z 1

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
 :: Organizacja :: Kartoteka-