Charakter
Nie dotykaj mnie. Nie brzęcz mi nad uchem. Nie pytaj wciąż dlaczego. Najlepiej nie pytaj w ogóle, pytania to takie smutne ptaszki. Ulatują szybciej, niż zdążysz uwolnić je z ust swoich, żyją intensywnie, a krótko – może dlatego tak krótko, bo intensywnie, intensywniej niż powinny? Wwiercają się w myśli, rozrywają – rozszarpują! – je na miliony kawałków. Niszczą to, co w was wszystkich najlepsze, co cenię sobie u was najbardziej, co kolekcjonuję wytrwale od trzech lat, co pochłania mnie całego. Bo gdy babrzę się w waszych wspomnieniach, czuję, że żyję.
Nie dotykaj mnie, nie przeszkadzaj mi. Brzydzę się twojego ciężkiego oddechu na moim karku; panikuję, kiedy stoisz zbyt blisko; gdy na powitanie każesz pogłaskać swojego psa; gdy koc przygniata moje i tak wystarczające zmęczone ramiona. Nie dotykaj mnie, dobrze ci radzę, bo tylko eteryczne pasma wspomnieniomyśli waszych obcować ze mną mogą. Tylko im na to pozwalam, tylko one mnie słuchają, a ja słucham ich. I ze zdziwienia wyjść nie mogę, jak bardzo durni jesteście wszyscy – bo na głupotach wam zależy, głupot kurczowo się trzymacie i w głupoty wierzycie. Oczy zamknięte macie na prawdę, którą wam podsuwamy co dnia. Najlepsze to danie w restauracji, za bezcen, a wy ślepi jesteście, przechodzicie obojętnie, często nawet zlęknieni. Gdybym lubił swój śmiech śmiałbym się wam w twarz z tego żalu, co mnie przepełnia. Ale nie śmieję się, nie robię nic. Wciąż tylko babrzę się w waszym gównie, by wyłowić z niego perły prawdziwe, a tych nie brakuje. Gdy mnie proszą, nie odmawiam, nie zawodzę, nie przychodzę z pustymi rękoma.
Możesz na mnie polegać. Możesz być pewnym, że sekret twój, o ile mało istotny jest, bezpieczny u mnie będzie. Możesz wierzyć, że nigdy ci nie skłamię, bo sam kłamstw nasłuchałem się już zbyt wiele i zbyt wielkie byłym, by teraz na mniejsze przestał zwracać uwagę. Możesz się mną nie przejmować, ja tu tylko słucham, gazetę czytam, pstryknięciem palców wertuję kolejne kartki kronik.
I, na litość wszystkich bogów, nie bój się mnie, gdy na dłużej przymykam oczy. Nie rozerwę cię na strzępy, nie rzucę sfinksom na pożarcie, nie wyrwę ci serca. Przemoc to domena silnych. Ja nie jestem silny. Chowam się w cieniu, zawsze z boku stoję i uśmiecham się krzywo, gdy Yngvi zaczyna z tobą tango. Tak smutno mi czasem patrzeć, jak ginie kolejna ferma moich ulotnych dzieci. Ale, zrozum, Yngvi i reszta to też dzieci, też bawić się chcą. Nie zabronię im, bo cóż ja mogę?
Ja jestem nikim i wszystkim. Jestem oazą spokoju. Kwiatem lotosu na tafli jeziora. Szarą eminencją, której bez końca towarzyszy tylko Arvo Pärt i pięć białych kotów. Nie mam ich do głaskania, to jasne, nie wygłupiaj się. Ich też nie dotknę, one nie dotkną mnie. Są tu ze mną tylko, by mógł na nie patrzeć. Tak nauczył mnie tato. Dziękuję, tatusiu.
A reszta? Reszta jest pyłem.
I wspomnieniem.
Aparycja
Spójrz tylko na siebie, nic się nie zmieniłeś!Patrzę na siebie. Nic się nie zmieniłem. I nie zmienię się, nie tak szybko, jakbyście chcieli.
Moje ciało to świątynia. Nienaruszalna. Piękna, wiecznie młoda. Zazdrość mi jej i nigdy nie dotykaj. Pod żadnym pozorem, w jakimkolwiek celu. Nie twoje – nie rusz, jakkolwiek by cię kusiło. Moje ciało to świątynia, należy tylko do mnie.
Mówisz, że wyglądam tak niewinnie, jak zagubiony chłopiec. Zwłaszcza z tymi wielkimi jak galeony oczami. Mówisz, że bogowie zamknęli mi w nich ocean; że możesz się w nich topić bez końca, bez opamiętania, zatracać wciąż i wciąż, ciągle od nowa. Zamykam więc powieki, zaciskam wydatne usta, aż bieleją mi wargi. Nie tak cię przecież topić będę. Nie tak siebie będziesz topić. Zapamiętaj to, nie będę powtarzać drugi raz. Nie dlatego, że języka nie chcę sobie strzępić – nie lubię swojego głosu, nadal brzmi tak dziecięco, jakby natura próbowała kpić ze mnie, dać mi do zrozumienia, że z nią nie wygram nigdy. Ale przecież nie muszę, nie jestem typem zwycięzcy. Na to jestem zbyt wysoki, od razu w oczy się rzucam.
Mówisz, że to dobrze, że nigdy mnie nie zgubisz. A może ja zgubić chcę ciebie? Tak śmiesznie przy mnie wyglądasz. Masz zbyt ciemne włosy, niedostatecznie jasną karnację. Nie pasujesz do mnie. Ja jestem gwiazdą jasną, posągiem marmurowym. Mogę trwać w bezruchu godzinami, a gdy tobie w końcu mięśnie zesztywnieją, gdy ruszyć się już nie będziesz mógł, ja wstanę bezszelestnie, spojrzę na ciebie smutno – tylko tak potrafię patrzeć, uśmiech nigdy nie sięgnął mi jeszcze oczu – i polecę szeptem, byś dalej trenował. Nic więcej ci nie potrzeba prócz treningu i wyciszenia. Więc nie mów do mnie, twój głos rani mi uszy. A ja jestem taki delikatny, jak, o ironio, mówiłeś.
Ale nie jestem delikatny. Dłonie mam szorstkie, poznaczone bliznami, skórę na żebrach zdobią jaśniejsze pręgi. Skąd się to wzięło wszystko, nie wiem sam, nie pamiętam, nie chcę pamiętać, choć mógłbym wiedzieć to wszystko przecież od tak, pstrykając palcami. Nie dotykam przecież niczego. Nikogo nie dotykam. Nawet śpię lewitując. Więc skąd wy jesteście, moi szkaradni przyjaciele?
Więzy rodzinne
Mam mamę. Mam tatę. Mam brata.
Wszystkich kocham tak samo mocno, tak samo mocno ich nienawidzę. Nie pytaj za co i dlaczego – przecież kocha się i nienawidzi mimo wszystko. Mimo przeciwności losu, mimo słońca na niebie, mimo braku pieniędzy, mimo nieba walącego się na głowę. Kocham i nienawidzę, bo mogę. Wciąż jeszcze jestem dzieckiem, tak mi powtarzała Athalia, gdy powoli kończyłem naukę w Dahlvaldzie.
Jesteś dzieckiem, zawsze będziesz, bez względu na wszystko. Dlatego masz prawo do wszystkiego, czego chcesz. Dobrze mi mówiłaś, mamo. Może tym mnie właśnie zepsułaś? Ale kocham cię, kocham cię bardzo, mamo, bo zasłużyłaś. Tak wiele się już nacierpiałaś, nie musisz wiedzieć, że o cokolwiek mógłbym mieć do ciebie żal. To nie wypada. Wypada za to nienawidzić ciebie, Ragnaldzie. Jaki z ciebie ojciec jest? Jaki przykład nam dajesz? Mamy ci brawa bić, żeś w ogóle wychować nas zechciał? Łaski nam nie zrobiłeś. Na pewno nie mi. Choć podziękowania też ci się należą. Nauczyłeś mnie nienawidzić, tak cicho, spokojnie, bez unoszenia głosu. To nienawiść najgorsza z możliwych. Nauczyłeś mnie szanować pieniądze i pracę; nauczyłeś szanować mnie samego. Ale nauka to była straszna.
Kocham i nienawidzę też ciebie. Tak, dokładnie, ciebie, Yngvi. Bo jesteś, bo cię nie ma, bo mi się w powietrzu rozpływasz, bo obiecywaliśmy sobie tak wiele, bo mnie nie powstrzymałeś, bo pozwoliłeś mi wyjechać, bo urwał nam się kontakt. Kocham cię teraz jeszcze mocniej i równie mocno, gorąco, płomiennie nienawidzę. Albo tylko tak udaję, z tą nienawiścią do ciebie, do was wszystkich, żeby udowodnić sobie, że potrafię, że mam za co. Ale to wy jesteście mi najdrożsi, najbliżsi, jedyni, którym mogę zaufać. Zwłaszcza tobie, Yngvi, ufać mogę. Tobie i Arthurowi mojemu.
Biografia
Piszę moją historię sam. Piszę ją od trzynastu lat. Piszę ją, odkąd skończyłem Dahlvald. Reszta nie liczy się wcale, reszty mogłoby nie być. Poza tymi gorzkimi wspomnieniami, gdy tato, wracając do domu, wszczynał kolejne awantury; gdy zamykał moje koty w piwnicy i zabraniał do nich przychodzić; gdy zabierali mnie na bankiety tylko po to, bym siedział cicho z boku, często z gówniarzerią mniejszą ode mnie. I poza tymi, w których mama przynosiła mi przed snem kakao, zakradając się cicho na palcach, by licha czającego się w szafie nie zbudzić. Reszty nie chcę, nie potrzebuję, tylko by mi zawadzała.
Piszę swoją historię pod początku. Od momentu opuszczenia Skandynawii. Od zerwania więzów wszystkich. Przeciąłem je bez żalu, wiedząc, że później mogę je związać na nowo. To przecież takie proste, wystarczy machnięcie różdżką, wystarczy kilka słów przeprosin pospiesznie wypowiedzianych, byście mnie nie zrozumieli, ale mimo wszystko potrafili wybaczyć. Mi zawsze wybaczycie, prawda?
Przecież zrobiłem to dla was. Dla was wyjechałem. Dla siebie też, niech będzie, oszukiwać nie będę. Podróżowałem po świecie tak długo, trzynaście długich i ciężkich lat. Podróżowałem wszędzie, zbierając wiedzę, zbierając myśli, ucząc się pilnie, przesiadując w pracowni i tworząc. Podróżowałem, by zająć czymś umysł żądny wrażeń. Podróżowałem, by znaleźć odpowiedzi, by móc wrócić z rękoma pełnymi pieniążków, które z taką hojnością rozrzucał wszędzie tato. Podróżowałem i znalazłem to wszystko. Znalazłem receptę na walające się po głowie myśli, na pomysły wszystkie, na myślodsiewnię idealną.
I teraz mi nie uciekniecie. Już was złapałem. Każdego z osobna trzymam w swoim królestwie, poznaję was codziennie od nowa. Trzymam wasze myśli zamknięte u siebie, bo towar sprzedaję wam felerny za grosze. Bierzecie więc hurtem dla siebie, dla mężów, dla żon, dla córek i synów, teściowych, szwagrów, ciotek, babek, kuzynostwa, nie przejmując się niczym, bo i nic się nie liczy. Skoro dają, należy brać. A ja hojny jestem, po tatusiu.
A wy? Idziecie na odstrzał.