Załamanie czasoprzestrzeni
Co by się stało, gdybym przekroczył wszystkie granice, które zostały mi odgórnie narzucone? Wszystkie granice przestrzeni, które przenikam, które przenikają mnie, gdy mówią do mnie, a ja tracę poczucie czasu, nie wiedząc, czy wciąż znajduję się fizycznie w tym samym miejscu, gdzie to wszystko się zaczęło? Co, gdybym mógł poszczególnym osobom pokazać to, co ja widzę? A widzę jednocześnie z wielu perspektyw, swoimi oczami, jakbym był faktycznie tam, gdzie wysyłają mnie
one, jednocześnie obserwując wszystko z boku, nawet widząc siebie jak stoję tam prawie niewidzialny, a w zasadzie widzialny tylko dla siebie, patrząc również z boku, zupełnie jak ja, przecież a przecież to wciąż ja. Tylko z drugiego boku. Co by się stało, gdybym mógł to wszystko co jest mi dane zobaczyć nagiąć pod własne dyktando? Co, gdybym mógł faktycznie tą przestrzeń, w której funkcjonujemy zmienić według własnego widzimisię?
A co, jeśli powiem, że to jest jak najbardziej możliwe? Jeśli tylko cofałem się w głąb głów ludzkich niechętnie, widząc ich przeszłość, ich przyszłość, czasem upadając w tym i gubiąc się, rdzewiejąc, nikt mi nigdy nie pozwolił kontrolować swoich wizji, nikt nigdy nie powiedział mi, że mogę to robić. Może dlatego, że nikt się nigdy nie odzywał. Bo ja nie chciałem. Bo oni nie chcieli. Aż zacząłem mówić sam sobie. Charlie, jak daleko potrafisz się posunąć, aby zmienić rzeczywistość? Ile płaszczyzn potrafisz okręcić wokół własnej osi, przesunąć, zamienić. Dotyczy to wszystkich? W jakim stopniu? I czy w którymś momencie, się po prostu nie zgubię. W świecie tym, tym drugim, tym trzecim i tym ostatnim. I który z nich jest tym realnym? Jakie jest prawdopodobieństwo, że uwolnię się z halupułapek, które sam nastawiłem, jeśli sam się zgubię? Nikłe. Dlatego kiedy tylko raz spróbowałem, wiedziałem, że już nigdy nie wyjdę. Ekscytuje mnie myśl o zagrożeniu. Bawię się dobrze. Najlepiej. A to dopiero początek, przecież mam przed sobą tyle obiecujących lat szlifowania umiejętności, który już są całkiem niebrzydkie.
Palermo
W każdym kraju żyje rodzina, która pociąga za wszystkie sznurki. Blackwood, Charpentier, Venäläinen, Chernov i wiele innych, a wśród nich Coletti. Nie lubię ich wszystkich. To jest taka niepisana zasada. Własna rodzina jest zawsze najlepsza. Nie wtrącamy się, znamy się, wznieśmy razem toast, niech nasze żony rozmawiają o ciastach. Nie lubię kobiet. Kobiety się nie liczą. Powinny wykonywać polecenia bez protestów, robić to, co do nich należy, nie podoba mi się w jakim kierunku zmierza świat w dzisiejszych czasach, choć spójrzcie na te gwiazdy filmowe, to wszystko narzędzia, marionetki w rękach mężczyzn. Nie rozumiem tylko dlaczego dajemy im myśleć, że mają jakąś wolność. Irytują mnie ich głosy, pełne pretensji, histeryczne, ich zapłakane oczy, naburmuszone miny, opuchnięte usta, ich piersi nabrzmiałe mlekiem, smród potu i perfum, włosy na szczotce, trajkotanie w kółko to samo, kobiety są obrzydliwe. Akceptuję tylko Licho. Wszelkie ulotne formy żeńskie, inne niż ludzie, mają prawo się do mnie zbliżyć, mają prawo do mnie mówić i mnie dotykać. Innych nie chcę, nie mam zamiaru mieć do czynienia z ich brudem.
Mam jednego brata i dwie siostry, to prawdziwe przekleństwo, a one jeszcze płaczą przez fakt, że nimi gardzę. To tylko doprowadza mnie do większego szału. I ich krzyki, kiedy ciągnę po ziemi ich nieposłuszne ciała, trzymając je za włosy. Chcę tylko je schować, żeby już się nie darły. Wiedzą, co się dzieje, gdy są nieposłuszne, próbują walczyć, na własną odpowiedzialność. Pamiętam, jak raz wpadły na pomysł, że zmienią szkołę i się ode mnie „uwolnią”. Durne, nie wiem, kto tu od kogo powinien się uwolnić. Ojciec się nie zgodził, a Chiara i Claudia znowu dostały za swoje. Myślałem, że to je czegoś nauczy, ale one wciąż siedzą i płaczą, otoczone wianuszkiem wspierających przyjaciółek. Wszystkie bym je nadział na kij od miotły.
Mam dużą rodzinę, naprawdę dużą. Kuzynek nienawidzę, bardzo lubię moich kuzynów. Mam kilku ulubionych. I tak się miłujemy bardzo na spotkaniach. Mamy spokój, na nas nikt nie patrzy, jesteśmy drudzy lub trzeci w kolejce. Mój ojciec jest młodszym bratem głowy Colettich. Jest prawą ręką, ma głos, a nie musi brudzić rąk. Jesteśmy bogaci, podziwiani i surowi. Jesteśmy potężni. Włosi mają swoje metody działania. Niech żabojadzi kryją się w swoich białych namiotach, a Finowie w piwnicach, my nie jesteśmy uprzejmi, nie odpuszczamy. Myślicie, że w Skandynawii nikt nie powinien obawiać się Colettich? Granice są tam, gdzie członkowie rodziny je ustanowią. Każdy ród ma swoje tradycje, o których inni ludzie nie mają zielonego pojęcia. Swoją własną rodzinną magię owianą tajemnicą. Współczesne szkoły to bujda. Ambasada Magii to tylko narzędzie.
Załamanie nerwowe
Nie lubię, kiedy rzeczy błahe zaprzątają moją głowę na zbyt długi okres. Możesz się ze mną kolegować, przecież ja też lubię się śmiać z kawałów, pograć w szachy czy wymienić się notatkami. Nie myśl jednak, że utkwisz w mojej głowie na dłużej. Może to, co siedzi w twojej łepetynie tak, w twojej historii, ale nigdy nie ty. Nie myśl, że kiedykolwiek zobaczysz mnie w niepożądanej sytuacji. Że możesz być przy mnie. Przy mnie. Kiedy ja zapadam się i zalewają mnie zimne poty, kiedy to wszystko, wszystko mści się na mnie za naginanie zasad, moimi własnymi dłońmi wyrywa mi włosy z głowy i szarpie za skórę, zostawiając na niej czerwone i wybielone ślady. Potykam się o swoje własne myśli. Sztywnieję w pomieszczeniach, które bardzo dobrze znam, wyginając palce jak szpony, wyciągając je przed siebie i uderzając z impetem w kamienne ściany, by rozłupać własne kości, dopóki nie okazuje się, że to nie jest ta odpowiednia ściana, że to nie jest ta prawdziwa, że podświadomie wykreowałem ją tutaj, aby nie zrobić sobie krzywdy. Kręcę się z lewej na prawą, dopóki nie dotrze do mnie świeże powietrze, nie uspokoi mnie, otworzy mi oczy, nastawi wzrok. Świeże powietrze zawsze jest moim wyznacznikiem. W alternatywnych przestrzeniach, które tworzę, nie ma temperatury. Jeszcze. Niszczę się, nie mogąc do czekać, aż dodam ją do pakietu, jednocześnie obawiając się tego, co stanie się ze mną, gdy dotrę już na sam skraj. Kiedy powietrze wszędzie będzie wydawało się takie samo.