Kartki z pamiętnika
I.
Co ja tutaj robię?
Co ja robię tu, w jednej z najciemniejszych uliczek miasta? Wyróżniam się z tłumu podejrzanych osobników, magiczne szaty i krzywe spojrzenia - czy jestem agentem obcego wywiadu? Dziewczynka w delikatnej sukience. Grubym, wełnianym swetrze. Wojskowy worek przewieszony przez ramię. O nogę oparty kij. W ręku zapalniczka.
Ogień.
Zapalam wciąż - i gaszę. Gaszę, zapalam, zapalam, gaszę, gaszę, zapalam, zapalam…
Co ja robię tutaj, pytam samą siebie - nie znam odpowiedzi. Chyba szukam, ale kogo - czego, dlaczego? Szukam śladów pomiędzy brukowymi kostkami, za krzywymi ścianami, zakurzonymi półkami pełnymi dziwnych kształtów. Jeden z nich kupiłam, wymieniłam, zimna moneta za zimny obiekt. Ciąży mi w kieszeni, mała kulka, szklana, ciekawe do czego służy. Przewidywania przyszłości? Może powinnam wierzyć, że coś takiego jest możliwe - wystarczy spojrzeć pod odpowiednim kątem i wiesz, że w przyszły wtorek lepiej nie wychodzić z domu, bo będzie padać i umrzesz. I jasne, to byłoby niezwykle wygodne, prosty sposób na uniknięcie śmierci, ale jednocześnie oznaczałoby, że życie jest w jakiś sposób zdeterminowane. Jest kilka możliwych scenariuszy, każdy twój ruch uaktywnia kolejny element, nic nie jest niespodzianką, nic nie zaskakuje. Nie ma żadnej wolności.
Nie chciałabym być jedynie trybikiem w jakiejś wielkiej maszynie zwanej „losem”. Nigdy nie chodziłam na zajęcia z filozofii. Swoje jednak wiem, słuchałam ludzi. Czytałam. Tysiące koncepcji. Kim jesteśmy? Skąd jesteśmy? Dlaczego - dlaczego my? Dlaczego świat? Dlaczego taki świat? Skąd dobro? Skąd zło? Jasność z ciemności czy ciemność z jasności? Czy jest w tym wszystkim jakikolwiek cel? Czytam książki, grube woluminy i cienkie broszurki, tysiące słów, miliony myśli, wciąż nie znaleziono odpowiedzi. Co człowiek to inna koncepcja, inne patrzenie. Na pochodzenie rzeczy, na bogów - o ile ci w ogóle istnieją - na to czy jesteśmy wolnymi jednostkami czy jedynie marionetkami w czyichś rękach?
Niektórzy wątpią nawet w istnienie świata zewnętrznego.
Bo i skąd mam wiedzieć, że nie śpię. To przecież taka senna koncepcja, ja stojąca pośród obcych ludzi, w ciemnej, wąskiej uliczce. Może uszczypnę się w rękę, zobaczę, sprawdzę - nie śpię?
Co ja robię tutaj - pytam sama siebie. Czego szukam?
Wiesz?
Nie wiesz.
II.
Jestem.
Wczoraj byłam na drugim końcu świata. Magia, takie proste, zamykasz oczy. Nie musisz nawet pstryknąć palcami i jesteś. Wśród ludzi. Tłum ludzi. Niezliczona ilość ciał podrygujących w jednym rytmie. Przymknięte powieki, nieobecny wyraz twarzy, epileptyczne ruchy. W rytm.
Czy to jeszcze muzyka?
Komputerowe instrumenty, elektroniczne dźwięki, równy bit. Po chwili zrównuje się z nim puls i oddech, dociera do opuszek palców. Czuję go w sobie, wrze w mojej krwi. Tańczę. Sama. Tańczę - z tłumem, stajemy się jednością. Oddychamy tą samą muzyką. Na mojej twarzy smugi fluorescencyjnej farby, na moim ciele poodbijane ręce, moje włosy lśnią w świetle laserów. Rzeczywistość wiruje, odpływam.
A teraz jestem tutaj.
Moja twarz jest czysta, ciało nieskalane, włosy uwiązane. W uszach już nie szumi, serce bije codziennym rytmem, nie ma śladu wczoraj. Nieważne gdzie będę, nieważne co zobaczę, nieistotne co poczuję - wczoraj jest tylko wspomnieniem. Niedosięgalnym, nienamacalnym. Równie realnym jak sen.
Znowu czuję zimno.
Pociągam za rękaw grubego swetra przechodząc korytarzami, szukam. Sama nie wiem kogo, sama nie wiem czego, idę przed siebie bez większego celu. W dłoni trzymam ciastko, upiekłam je przed chwilą w tym małym mieszkanku na końcu miasta. Codzienny spacer dobrze mi robi. Nadaje dystansu. Nie jestem już uczennicą. Dziewczynką w mundurku. Małym szkolnym trybikiem. Ewoluowałam, dorosłam, objęłam funkcję koła zębatego. Nastawiam skręcone części ciał i podaję eliksiry. Noszę biały kitel, bawię się krwią. Czy to dorosłość? Hej, mamo, tato - jestem już dość duża? Zarabiam swoje pieniądze. Piekę słodkie bułeczki. O każdej porze dnia i nocy mogę zniknąć. By potańczyć - na drugim końcu świata.
Znajduję?
Kroki prowadzą mnie przed siebie - staję w miejscu. Znalazłam cel?
Nie wiem.
III.
Dzisiaj nie chcę tańczyć.
Dzisiaj leżymy na zimnej ziemi, miękkiej trawie, pośród ostatnich wrzosów, schowani przed światem. Ja i ty. Trzymamy się za ręce i liczymy gwiazdy, to takie smutne - większość z nich już nie żyje. Patrzymy na blask czegoś, co umarło miliony lat przed naszymi narodzinami.
Jesteśmy jak dwa okruchy, nie znaczymy nic w pojedynkę.
Mogłabym.
Mogłabym zajść na koniec świata i dalej. Być w dwóch miejscach na raz. Stać na dwóch półkulach. Mogłabym tańczyć pośrodku targu w Marrakeszu, bawić się ogniem i światłem, szukać Domu w twarzach obcych ludzi. Mogłabym drżeć zimna pośrodku Sawanny, ucząc się pleść koszyki z liści manioku. Mogłabym zgubić się w jednej z wielkich metropolii i szukać swojego cienia w zatłoczonych klubach, tracąc głowę w rytmie, spajając się z muzyką. Mogłabym wszystko.
Robiłam to wszystko. Bawiłam się ogniem w Marrakeszu, plotłam koszyki (choć nie z liści manioku), gubiłam się w centrach świata. I wszędzie doskwierała mi ta sama pustka. To samo zimno.
Kiedy jesteśmy razem, mój najdroższy Bracie, czuje się prawie jak w Domu. Wiem dobrze, że jesteś moją jedyną szansą jego stworzenie. Zbudowanie Prawdziwego Domu. W którym będziemy szczęśliwi. Razem. Nigdy nie będzie nam zimno.
Wiesz - kiedy już go znajdziemy, postawię w kuchni wielki, stary piec. I kupię cynowy garnek. Będę gotować dla nas - dla ciebie - zupę z pieczonych pomidorów, w każdy kąt wejdzie jej słodki zapach. Pomiesza się z aromatem ciast i ciasteczek, od progu będzie wiadomo, że to nasza bezpieczna przystań. Tam nic nas nie skrzywdzi.
Popatrz.
To my. Dwoje ukochanych dzieci czujących się jak sieroty. Schowane gdzieś pośród wysokich traw. Nie dziw się, że o ciebie dbam, staram chować przed całym światem i karmić ciepłą zupą. Jakoś wynagrodzić to co nam zabrano. Wciąż nie znam powodu, wiesz? Dlaczego nie jesteśmy dość dobrzy. Bo tacy jak matka? Nie tacy jak ojciec? Jej nie udało się uciec.
Nam tak.
Nigdy nie czułam się dzieckiem.
IV.
Mam dwadzieścia jeden lat.
Urodziłam się trzydziestego pierwszego grudnia, tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku w okolicach koła podbiegunowego. Mały szpital w islandzkim Mjóifjörður. To była druga dwadzieścia trzy w nocy, tak przynajmniej mówi mój akt urodzenia. Było całkowicie ciemno - pierwsze promienie słońca ujrzałam dopiero kilka miesięcy później.
Nie pamiętam ich.
Mam dwadzieścia jeden lat. Do tej pory widziałam dwadzieścia osiem krajów. Potrafię mówić w pięciu językach - chociaż słowa są mi zupełnie zbędne, najlepiej dogaduję się bez nich. Kosztowałam mrówek, pająków, skorpionów i owoców pachnących tak okropnie, że cofało na samą myśl wsadzenia ich do ust. Okazały się całkiem smaczne. Widziałam wschody i zachody słońca w miejscach z pocztówek, liczyłam gwiazdy na pustyni i pływałam w oceanie - nie widziałam nic. Ciągle szukam - Domu, mitycznego krzaku piżmowca czy chociaż spełnienia. Zaspokojenia głodu. Jest mi zimno, tak bardzo zimno.
Mogłabym nie czuć niczego.
Osławiona nirwana - po prostu brak. Popędów. Woli. Zachcianek. Pragnień. Czyste trwanie. Próbuje utożsamiać się ją ze szczęściem, spełnieniem, co za brak zrozumienia. Szczęście jest chwilowe. To jak moment kiedy słońce nagle podnosi się zza horyzontu. Jak skok do zimnego oceanu w upalny dzień. Jak pierwszy łyk gorącej czekolady przy kominku. Są momenty kiedy bywam szczęśliwa, kiedy uśmiecham się szeroko, kiedy nie czuje zimna - przez chwilę. Kiedy byłam małą dziewczynką i matka tuliła mnie w swoich ramionach, zapach ciężkich perfum i papierosowego dymu wypełniał moje nozdrza, tak, to było szczęście.
Mam dwadzieścia jeden lat i często czuje się zmęczona. Czekaniem. Szukaniem. Gubieniem się w tłumie ludzi.
Jak teraz.
Wędruje pomiędzy kolejnymi miastami, wsiami, krajami, straganami szukając wszystkiego i niczego konkretnego. Przyglądam się wszystkim świecidełkom, odbijającym światło lusterkom, maleńkim amuletom, wszystkiemu co skupia na sobie promienie, dotykam palcami bez strachu. Czasami wręczam sprzedawcom zimne monety a oni oddają mi swoje skarby, dla innych to i tak tylko śmieci.
To takie zabawne. Każdy z nas inaczej widzi świat. Dla mnie szkiełko na łańcuszku jest warte więcej niż kilka pozłacanych miedziaków, inni tylko czekają aż kieszenie wypełnią się ich zimnem.
Mam dwadzieścia jeden lat i zupełnie nie rozumiem świata, ani odrobinkę, nawet nie trochę.