To wszystko wina Lamberta.
Wystarczyłoby powiedzieć, że mój tata jest poetą.
Chociaż w tym momencie wieczyście by się na mnie obraził. Przekląłby mnie, moje dzieci i dzieci moich dzieci też. Co z tego, że jego krew, niewdzięcznikom nie należy się szacunek. Żaden z niego poeta a bard! Prawdziwy, celtycki bard! Przyznam się wam bez bicia czy picia, mój tatko wciąż wierzy, że żyjemy w trzecim wieku a jego zaraz poproszą o wydeklamowanie poematu na cześć wielkiego Fionna Mac Cumhailla.
Niezależnie od tego jak bardzo mój papa chciałby dzierżyć tytuł Ollamha i jak często powtarza, że pochodzimy „od tego Osjana!” (którego, notabene, ojcem był Wielki Fionn Mac Cumhaill. Czasami mam wrażenie, że ma obsesję na jego punkcie i to tylko kwestia dni zanim nie zaczniemy szukać jego szczątków po całej Szkocji) to nie ma co się oszukiwać. Jestem córką zwykłego gleemana, który zabawia ludzi w przydrożnych karczmach, na jarmarkach czy rynkach większych miast. Żaden dwór nie chce nas przyjąć na stałe. Nigdy się nie przyzna, znam go jednak na tyle dobrze by wiedzieć, że wcale mu to nie przeszkadza. Starych drzew się nie przesadza, tak często się mawia - i chociaż mój papa nie jest człowiekiem wiekowym (trzydzieści dziewięć lat, toż to mężczyzna w sile wieku!), nasz tryb życia tak bardzo wpisał się w krew, że uciekłby nawet przez okno by zaznać trochę wolności. Ja, w przeciwieństwie do niego, myślę sobie czasem, że przyjemnie byłoby się osiedlić gdzieś na stałe. Mieć męża, dzieci, chałupkę (jakby się nam poszczęściło to nawet taką podmurowaną!) pole i może kilka zwierząt. Kury. Mogłabym karmić kury. Nie mam wielkich ambicji, w przeciwieństwie do mojego ojca. I wuja. Bo tak, jest nas trójka. Oni uważają, że z taką buźką jestem godna księcia i zazwyczaj przeganiają większość mężczyzn chętnych do ożenku. Mam dziewiętnaście lat, a nawet nie jestem zaręczona, czasem mam wrażenie, że żyją w świecie swoich opowieści. W tym wieku już dawno powinnam mieć co najmniej jedno dziecko, młodsza nie będę, niedługo zaczną mnie wyzywać od starych panien. Ci jednak swoje - z taką buźką to jesteś godna księcia, nie bierz byle kogo. Pewnie skrycie liczą, że dobry mariaż podniesie nas o kilka szczebelków społecznej drabiny. Napiszą o naszej rodzinie w jakichś księgach albo chociaż zachowają poematy. Odjęło im rozum. Przecież żaden Wielki Pan nie weźmie za żony jakiejś tam bardziej córki. Jasne, miło byłoby wpaść jednemu w oko, wysłuchać kilku kiepsko wydeklamowanych wyznań miłosnych i dostać jakąś ozdóbkę czy nawet dwie. I na tym koniec. Ja wrócę do naszego wozu, on do swoich włości. Wielkie, emocjonalne uniesienia dobre są w opowieściach. A i te zawsze kończą się źle. Afekty prowadzą do śmierci, to nie przesada. Deirdre i Naoise. Grainne i Diarmait. Pozakochiwali się w sobie i bach, za każdym razem kończyło się śmiercią. Nie tylko ich, płomienne uczucia niosą za sobą spalone wioski czy poległe oddziały. Szkoda ludzi. Papa może mi próbować zmydlić oczy swoją wielką, romantyczną historią, wiem jednak doskonale jak się skończyła.
Moi rodzice poznali się przy rzece. Tak, stąd właśnie wzięło się moje imię. Jak na barda papa wykazał się niezwykłym brakiem jakiejkolwiek kreatywności. Zawsze powtarza, że to była miłość od pierwszego wejrzenia. On, wysoki, zbudowany jak na celta przystało o gęstych, ciemnych włosach. I oczach koloru lasu (proszę nie winić mnie za patetyzm, ja tylko przekazuję opowieść!). Ona - smukła jak łania, delikatna jak mgła poranna nad łąkami Solway Firth, o oczach iskrzących się niczym woda u źródła Tay (ojciec wpada w niezwykle ckliwe nuty kiedy snuje swoją Romantyczną Historię, robi to przy każdym postoju. Czasem mam wrażenie, że każdy w Szkocji zna ją na pamięć). Patrzyli na siebie z dwóch przeciwległych brzegów, porażeni niczym błyskawicą, nie mogąc się ruszyć. Przez rok przychodzili dzień w dzień, o wschodzie słońca by choć przez chwilę nacieszyć oczy wzajemnym widokiem. Po dwunastu księżycach rozłąki (tak właśnie, księżycach! Jaki współczesny człowiek posługuje się kalendarzem księżycowym, to przecież dobre dla przydrożnych wróżbitek grożących, że przy nowiu może cię dopaść wielka ciemnota i padniesz na drogę, plując żółcią) ojciec wreszcie zdobył się na odwagę by przepłynąć na drugi brzeg. A przecież wcale nie potrafi pływać (to wierutne kłamstwo. Nie raz widziałam jak pluska się w wodzie niczym rybka albo bóbr!). Spędzili ze sobą cały dzień i całą noc, i cały kolejny dzień… W tym właśnie momencie zaczynają się schody. Zależnie od miejsca słyszałam już tuziny wersji. Pierwsza mówi o tym, jakie to cudowne dziewięć miesięcy ze sobą spędzili, wzięli nawet ślub. Ja rosłam zdrowo pod sercem mamy, niestety ta umarła przy porodzie. I, co najsmutniejsze, wiedziała o tym od samego początku, bowiem jeszcze przed poznaniem papy na dworze wywróżono jej, że albo wyjdzie za wysoko urodzonego właściciela ziemskiego, którym szczerze pogardza albo urodzi dziecko swej prawdziwej miłości i odda przy tym życie. Odważnie niczym Deirdre postanowiła oddać swe życie miłości, nie obowiązkowi, przeżyć kilka miesięcy w szczęściu. Druga wersja mówi o tym, że przeżyli wspólnie dziewięć szczęśliwych miesięcy, wzięli nawet ślub, urodziłam się ja, wielkie szczęście. Niestety, nie każdemu to odpowiadało, odrzucony narzeczony odnalazł szczęśliwą rodzinę (czyli nas) po czym rzucił się z mieczem na bezbronnego papę (nie wiem czy człowieka władającego MAGIĄ można uznać za bezbronnego). Ukochana osłoniła go przed ciosem własnym ciałem, dogorywająca wymogła na swym dawnym kochanku obietnicę, że nigdy więcej nie będzie nas prześladować. W trzeciej wariacji (i nawet nie zbliżam się do końca!) mama padła ofiarą ospy. W czwartej utopiła się w jeziorze ratując mnie. W piątej… no dobrze, nie pamiętam zbyt dobrze czy w piątej spłonęła wraz z naszym domem (te słomiane dachy) czy też rozjechał ją powóz jakiegoś arcybiskupa, mam nadzieję jednak, że załapaliście o co mi chodzi. Nie wierzę w żadną z wersji tej historii. I chociaż ojciec nigdy mi się nie przyzna, doskonale wiem jak było naprawdę. Owszem, wpadł w oko jakiejś ładnej, pewnie lepiej urodzonej od niego panny. Nie, zapewne nie minął rok zanim spędzili ze sobą noc. Nie musiał jej nawet poznać nad rzeką (chociaż mam wielką nadzieję, że ta część akurat jest prawdą, inaczej nazywam się w ten sposób tylko dla dobra historii!), po czym wróciła do swoich włości. Jak często bywa przy nagłych wybuchach rządzy, okazała się być brzemienną. Zapewne wysłano ją gdzieś na kilka miesięcy i miałam wielkie szczęście, że zamiast podrzucić mnie do pierwszego lepszego domostwa czy po prostu wyrzucić na drogę postanowiono oddać mnie w ręce taty. Myślę, że moja mama nie była - nie jest? - złą kobietą. Jestem jej nawet wdzięczna, że zadała sobie wystarczająco dużo trudu by odnaleźć ojca. Mam nadzieję, że bogowie pobłogosławili ją dobrą rodziną i innymi dziećmi. Synem! Synowie są ważni. Córki mniej, chociaż ani papa, ani wujek nigdy nie dali mi odczuć, że woleliby męską kompanię. Mam duże szczęście. Nauczyli mnie deklamować swoje ulubione poematy (mam w głowie całe opowieści ulsterskie, feniańskie czy nawet kilka dawnych fingali) i nawet nie śmiali się (przynajmniej tam gdzie nie powinni) z tego co sama ułożyłam. Papa pozwala mi przygrywać na harfie do swoich występów. Kiedy jako dziecko zaczęłam podpalać różne przedmioty zadbali bym opanowała swoje magiczne talenta. Jak przyjdzie co do czego to i zaklęciem rzucę, i z główki uderzę, bić to się ja potrafię! Ba, nawet raz dostałam od nich książkę! Na czternaste urodziny, poważny wiek. Weszłam w dorosłość, ale nigdy nie spodziewałabym się tak drogiego prezentu! Mam ją do dzisiaj, najznamienitsze opowieści feniańskie, nie mogło być inaczej.
Nie żyje nam się źle. Wręcz przeciwnie, powodzi nam się nieźle. Mamy własny wóz i konia, to prawdziwy majątek. Wujek pała się wyrobem biżuterii, popyt na lunule nigdy nie maleje. Piękniejszych nie znajdziecie na całej Wielkiej Wyspie, od razu można poznać które półksiężyce wybił mój wujcio! Czasem nawet się zdarza ubić prawdziwy interes i sprzedać złoto. Skupujemy starą biżuterię po czym wujaszek przetapia ją i formuje na nowo. Ma wielki talent, uwielbiam patrzeć jak wykreśla w cynie kolejne kręgi składające się na słońca. Jest też mistrzem w tworzeniu zapięć do szat w kształcie komet. Poezja mojego papy jest tylko dodatkiem, to wujaszek Mongan utrzymuje całą rodzinę. Nie dziwi mnie to, jest znacznie bardziej pragmatyczny. Kiedy tata trzyma głowę w chmurach (jest naprawdę postawny!), on zajmuje się sprawami dnia codziennego. Gdyby nie fakt, że przez jakiś czas podróżował z nami dziadzio (zmarło mu się kiedy miałam jedenaście lat, uwierzcie mi, on to dopiero miał fioła na punkcie naszych korzeni. Codziennie musiałam recytować mu opowieści feniańskie i słuchać jakim to znakomitym wodzem był Fionn. Nie zabijał niewinnych kobiet i dzieci, nie grabił, nie plądrował, wikingowie się powinni od niego nauczyć manier, zawsze mi powtarzał. I przestrzegał bym nigdy nie wdawała się w znajomości z przybyszami zza mórz, oni nie potrafią się należycie zachowywać. Na kontynencie mieszkają zwierzęta nie ludzie!) nie wierzyłabym, że są braćmi. Papa jest wysoki, brzuchaty i cały zarośnięty, jego broda zdaje się nie mieć końca. Wuj za to niski, chuderlawy i prawie łysy. Ma śmieszny, haczykowaty nos. Kiedy byłam dzieckiem moją ulubioną zabawą było ganianie wuja Mongana dookoła wozu i łapanie go za nos, śmieliśmy się wszyscy do rozpuku.
Szkocja jest naszym domem, zdarza nam się jednak przekraczać jej granice w poszukiwaniu pieniędzy. Ostatnio dojechaliśmy na sam daleki Wschód. Przejechaliśmy prawie całą Wielką Wyspę! Proszę nam się jednak nie dziwić, jest tutaj ogromny popyt na lunule (na poezję mniejszy). Dzięki temu widziałam już trochę świata, przyznam szczerze, że czasem bardzo mnie zaskakuje. Nie obnosimy się przesadnie naszą magią, lubimy myśleć, że to taki rodzinny sekret, ale żeby aż tak bardzo się z tym ukrywać? I ta idea klasztorów. Czasem papa musi zmieniać swoje poematy i zamieniać Lugha na Jezusa, a z Dagny robić Matkę Boską, nigdy nie widzę różnicy. Miejscowi chyba też nie, słuchają z uwagą i tak dziwnie składają ręce kiedy tatko deklamuje swoje poematy, jakby się… modlili? Dla mnie zawsze poezja kojarzyła się z rozrywką. Gleeman powinien przywoływać uśmiech na ludzkie twarze, nie przesadną powagę czy skupienie. Za granicami naszej pięknej Szkocji jarmarki są znacznie smutniejsze. Jednak rzeczą, której nigdy nie pojmę są posty. Jak można odmawiać sobie dobrego jedzenia i napitku? Najbardziej lubię tę część dnia w której możemy usiąść w karczmie bądź rozpalić ognisko przy wozie, przygotować jedzenie i biesiadować niemal do wschodu słońca. Pić piwo, śpiewać, czasem tańczyć jak nawinie się jakiś krzepki chłopak. Szczerze uwielbiam pieczone bobrze ogony, podawane z bulwami czy leśnymi grzybami, czy jest coś smaczniejszego? A w tych klasztorach podobno odmawiają sobie takich przyjemności. Żadnego tłuszczyku, żadnego piwka, głodówka i modlitwa.
O bogowie, strzeżcie mnie przed chrześcijanami, to nie są ludzie godni zaufania. Wyznaję prostą, życiową zasadę. Człowiek, który nie docenia dobrego jedzenia, snu i śmiechu musi coś ukrywać. To tyczy się każdego, nie tylko nas, prostego ludu, celtyckich bardów. W końcu człowiek jest czymś więcej niż jego pochodzenie, tak zawsze mawiał wielki Fionn. I ja się z tym zgadzam. Można się różnić strojem, można manierami, jadać pieczone dziki czy spać przy kamiennych kominkach. Pod koniec dnia każdy jednak śmierdzi tak samo. A gdy przyjdzie skończyć żywot z każdego z nas zostanie ten sam szkielet. To nie żart! Proszę odkopać jakiegoś króla sprzed lat i najprostszego wieśniaka, kości takie same. Nic nas nie różni.
Jestem prostą dziewczyną i się tego nie wstydzę, na dwory mnie nie ciągnie. Tatko z wujkiem mogą mówić, żem warta każdego księcia, mi wystarczy porządny bobrzy ogon na kolację!
I kurki. Tak bardzo chciałabym kiedyś hodować kury!
Ale musiał na mojej drodze stanąć Lambert. To ci czort. Trzeba go było nie ostrzegać przed lichem z jaskini, zjadłoby go i byłby pokój. A tak?!
To wszystko wina Lamberta.