Gabriel Pärt

Gabriel Pärt

Umiejętności bojowe : II
Skąd : Piramida, Svalbard
Rok nauki : VII
Wiek : 20 lat
Jestem : neutralny
Czystość krwi : czysta
Status majątkowy : przeciętny

Gabriel Pärt Empty
PisanieTemat: Gabriel Pärt   Gabriel Pärt EmptyPią Mar 20, 2015 7:39 pm

Gabriel Pärt
VII klasa | Kolvarien | Czysta krew
Piramida, Svalbard | Przeciętny | Jestem neutralny

Cicho, cichutko, nie boli, bólu nie ma, daj, pocałuje - bólu nie ma, nie ma zimy, nie ma złych ludzi i czerwonego światła na przejściu dla pieszych, nie ma drogich serów i pustych butelek szampana - nie ma bólu, nie ma zła.

Czerń przeplata się z bielą. Miesza się, wiruje, niknie, coraz bardziej blaknie. Biel pochłania wszystko. Każdy skrawek ziemi, każdy kawałek nieba, zamyka oczy, sznuruje usta, zatyka uszy, zostaje tylko wszechobecna biała płachta przykrywająca domy, kopalnię, huśtawki, ludzi, zwierzęta. Wnika przez skórę, balsamuje dusze. To czasem widać. Sploty energii, drobne lśniące w białym słońcu nitki wyciekające z porów, pnące się wysoko, daleko ku horyzontowi. To jest obecne. Gdy tylko poczekasz odpowiednio długo; kiedy zatrzymasz się w trakcie morderczego biegu pośrodku niczego. Widzisz to. Widzisz ją. Wszędzie będzie tylko biel: w twoich oczach, w twojej głowie, w ustach, w żyłach, dłonie zmienią koloryt, stopią się z otoczeniem, cała skóra spłynie zostawiając biały szkielet. Spójrz w górę, ponad siebie spójrz, zajrzyj tam, gdzie nie śmiałbyś patrzeć – błękit przestaje być błękitem, tak bardzo cię razi. Wszędzie tylko lodowa pustynia. Białe piekło. Nawet jej sukienka była biała, gdy ostatni raz niewidzącymi już oczami nieruchomo wpatrywała się w kościelne sklepienie. Białe. I zniknęła w czarnej ziemi, a potem zniknęła też ta czerń; zniknął każdy kolor, blednąc z dnia na dzień, matowiejąc, na wzór kameleona upodabniając się do rzeczywistości. Nie było już czerwonych ze złości policzków ojca. Nie było żółtych kubków pełnych aromatycznej herbaty. Nie było zielonych samolotów podwieszonych pod sufitem. Nie było pomarańczowej koszulki brata. Nie było fioletu nieba kładącego się do snu. Nie zostało nic. Były tylko głosy wskazujące drogę. Były chłodne, drżące dłonie brata. Były ostre jak papier ścierny ręce ojca i jego głos wwiercający się w każdą myśl, sznurujący ręce, związujący nogi, robiący z niego marionetkę. Chodź tu. Zamknij się. Przygotuj mi jedzenie. Wypierz te szmaty. Nie rozmawiaj z nikim. Nie miej własnego zdania. Rozkaz za rozkazem, polecenie za poleceniem, upokorzenie za upokorzeniem. Długa, niekończąca się droga w dół. Ku białemu piekłu. Własnoręcznie wyrąbane schody. Schodzi wciąż niżej i niżej, i niżej, zostawiając cały świat za sobą, puszczając rękę brata. Ja pójdę pierwszy, ja sprawdzę, jak daleko możesz zejść ty. Ja nie dam ci upaść. Starszeństwo zobowiązuje. Starszeństwo nakazuje dbać o brata. Chronić, dawać co najlepsze, nadstawiać za niego policzek, zasłonić własnym ciałem przed szorstką dłonią ojca, przed oskarżycielskim wzrokiem sąsiadów, przed oślepiającą bielą. Ona przeznaczona jest tylko dla jednego. Ona nasyci się tylko jednym. A on jej się zaprzedał, jak diabłu sprzedał jej swoją duszę. Będzie na jej skinienie, bo jest łaskawsza. Nie parzy, nie wymaga, nie unosi się gniewem. Jest narastającym, wibrującym w kościach dźwiękiem. Lśni tak pięknie, jak kamień wyjęty z mroźnej toni. Jak paciorki oczu wypchanych zwierząt. Jak zorza polarna. Jak schowany pod łóżkiem saksofon.


I will be wild. I will be brutal. I will encircle you and conquer you. I will be more powerful than your boats and your swords and your blood lust. I will be inevitable.

Śni snem niespokojnym. Koszmary dręczą go częściej niż wyrzuty sumienia. Jednak nie budzi się z krzykiem. Szybko go tego oduczono; szybko zrozumiał, że cisza jest błogosławieństwem. Wargi ma zaciśnięte w wąską, białą linię. Nie piśnie ani słówkiem, tylko oczy zapieką trochę bardziej, gdy paznokcie zatopią się w miękkiej skórze uda. Kropelki krwi prędko wchłaniane są w pościel, zostając potem jedynie złym wspomnieniem jeszcze gorszej nocy. Nikt niczego nie widział. To słodka tajemnica pomiędzy nim, a poranną ciszą. Wszystko znika wraz z rozsuwającymi się kotarami. Pierwsze promienie słońca igrają z drobinkami kurzu, na krótką chwilę zmieniając ciemny pokój w rozgwieżdżony firmament, nim światło umości się w każdym kącie, w każdej fałdzie niezasłanej jeszcze pościeli, wniknie w skórę, kurczowo chwytając się jej aż do zachodu. Nowy dzień. Nowe nadzieje. Wielkie rozczarowania.
Gonitwa myśli. Papierowe marzenia. Zlepek słów. Mosty budowane ze wspomnień, prowadzące w przyszłość. Wszystko układa się w całość, w melancholijny obrazek, który jutro powiesi nad łóżkiem, pojutrze zaś schowa w ostatniej szufladzie, zamykając ją na klucz, wyrzucając go daleko w złowieszcze fale Morza Norweskiego. Białe bałwany. Białe kamienie u podnóża klifu. Białe mewy sunące po białym niebie. Białe dłonie. Biała kredka. Biała kartka. Biel znów wypływa wraz ze słonymi łzami, z otwartych ust, z nosa, z uszu, huczy w płucach próbując wydostać się na słowach, by budować, budować, budować. Gabriel więc tworzy, bo do tego stworzono jego. Zaczął w Piramidzie, budując butelkowy dom dla Laszlo i siebie. Piękny szklano-cementowy azyl, prawie biały, jak wszystko wokół. Butelki nie były białe, to wiedział, nie potrafił jedynie rozpoznać kolorów. Brązowe? Zielone? Niebieskawe? Wszystko się gubiło i mieszało, gdy byli poza nim; wszystko było tak boleśnie jednolite, nieznacznie różniące się odcieniami. Teraz nie buduje już butelkowych domów. Teraz tworzy białe domki dla białych ptaków, wspinając się wysoko na drzewa, zostaje na nich, nim nie poczuje potrzeby, by znów popatrzeć na ludzi, by posłuchać ich zabawnych anegdotek, by chłonąć ich energię. Energii potrzebuje, by tworzyć nowe światy. Ma swoich bogów. Ma swoje potwory. Ma swój raj. Bóg-Ojciec jest surowy, jest zły i okrutny. Bogini-Matka zamknięta w szklanej trumnie. Światy zmiecione w pył, zmienione w lodową pustynię. Wszystko to trzeba stworzyć od podstaw, to wymaga czasu. Gabriel naprawia wszystko, co zepsute, bo wszystko przecież można naprawić. Połamane krzesła, zniszczone stoły, podarte obrazy, pęknięte witraże, rozdarte książki, chore zwierzęta. Nawet martwe stworzenia. Gabriel naprawia wszystko, bo wszystko może dostać drugą szansę. Poza ojcem, ale ojciec jest niczym, on nie istnieje, pochłonęła go biel, to było w jednym ze snów, jedynym nie-koszmarze. Gabriel naprawia więc zepsute stworzenia, sprawia że znów mogą chodzić, znów patrzeć, znów żyć. Są kulawe, trochę nieforemne, odrobinę niepasujące. Jak on. Dlatego ukrywa je w domkach, chowa w drzewach, pozwala Laszlo zagrzebywać je w ziemi. A potem grają im całą dzień i całą noc, i drugi dzień, i drugą noc aż zabraknie im tchu.
Słowa ulatują szybko z jego ust. Dużo, dużo słów lubi bawić wszystkich, którzy je słuchają. Tworzą historie piękne, utkane z najjaśniejszej bieli, tak często nieprawdziwe, co czasem Gabriela drażni, bo nieprawda nie może być biała, a skoro nie jest bielą, gdzieś muszą kryć się inne kolory. Zdarza się, że znowu się pojawiają, bardzo wyblakłe, jakby przykrywała je gruba warstwa kurzu. To szczęście, które niekiedy spogląda mu w oczy. Gdy może wyjść z kimś napić się gorącej czekolady. Gdy ktoś zagai rozmowę. Kiedy będzie miał okazję, by wywrócić ci życie do góry nogami. Gdy będzie mógł pobawić się z tobą na swoich zasadach.
Powrót do góry Go down
 

Gabriel Pärt

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Powrót do góry 
Strona 1 z 1

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
 :: Organizacja :: Kartoteka-