Gdybym kiedyś, jakimś cudem, stał się sławny do tego stopnia, że ktoś postanowiłby napisać o mnie biografię, szczerze życzyłbym mu powodzenia w męczarniach. Szczegółowo opowiedzieć moją zawiłą historię i jeszcze bardziej posrany charakter? Powstałaby z tego co najmniej trylogia. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale mimo mojego młodego wieku czuję, że przeżyłem więcej niż niejeden starzec. Siląc się na opisanie samego siebie nie wiem od czego zacząć, zatem porzuć wszelkie nadzieje, że będzie to składny, elokwentny i elegancki tekst. Nie bierz też wszystkiego do siebie, bo mam skłonności do zbędnego dramatyzmu i patetyczności.
YOU CAN GO YOUR OWN WAY
Jestem trudnym człowiekiem. Trudnym w relacjach międzyludzkich, w funkcjonowaniu w społeczeństwie. Rzadko kto w stu procentach rozumie moje intencje i potrafi bez specjalnych mocy odczytać moje myśli. Na ogół bywam raczej radosny i kontaktowy, jednak to tylko wyuczona rola, której oczekują ode mnie wszyscy dokoła. Są dni, gdy na zadane pytanie odpowiadam jednym słowem, byleby tylko nie musieć się rozgadywać na kilkanaście minut.
A ta twoja kotka jeszcze z tobą mieszka? Odpowiadam twierdząco, choć tak naprawdę zamartwiam się, gdzie się podziewa, bo nie widziałem jej od dwóch tygodni i już zachodzę w głowę, czy jeszcze żyje, czy ktoś ją przygarnął, czy ma co jeść. Nie chce mi się tego wszystkiego opowiadać. Tak naprawdę nienawidzę ludzi, choć nie sprawiam wrażenia ponurego i depresyjnego. I paradoksalnie szybko się do nich przywiązuje. W kontaktach ze znajomymi staram się być towarzyski i zabawny, co nawet mi się udaje. Dopiero gdy wracam do swojego mieszkania na obrzeżach miasteczka, kładę się do łóżka i krzyczę w poduszkę, starając się nie palnąć sobie w łeb. Brzmi patetycznie? Mówiłem.
Niewiele osób poznało moje prawdziwe oblicze, a ci, przed którymi się odsłoniłem zaczęli mnie mieć dość, panikowali, gdy łapałem te dramatyczne stany depresyjne, uciekali przy pierwszej lepszej okazji. Nigdy też nie związałem się z kimś na stałe, na dłużej niż kilka miesięcy. Każdy, przeważnie grzecznie, uświadamiał mi, ze jestem aspołecznym kretynem
I tak został tylko kot.
A teraz już nikt.
When I look into your eyes, I wanna leap
Nie często słyszę, że jestem przystojny, prędzej:
Erik jest taki uroczy/słodki/kochany (niepotrzebne skreślić). Według mnie wyglądam przeciętnie i tak też się pewnie prezentuję w oczach innych. Ciemne oczy odziedziczyłem po matce i to one są najczęstszym obiektem westchnień. Gęste, czarne włosy, uczesane i przystrzyżone w co chwilę inną fryzurę, to geny ojca. To druga w kolejności najczęściej wymieniana cecha mojego wyglądu. Cała reszta jest beznadziejnie zwyczajna. Posturę mam jak na najnormalniejszego w świecie nastolatka przystało. O sześciopaku i ogromnych barkach możecie zapomnieć. Każda próba rozpoczęcia ćwiczeń czy pójścia na siłownie kończą się... No właśnie, tylko na próbach. Ale nie przeszkadza mi to specjalnie. Nie mam się komu podobać, a patrząc w lustro nie mam odruchów wymiotnych, zatem nie jest najgorzej. Wszelkie niedoskonałości staram się maskować dobrym ciuchem, których w rodzinnym domu miałem niezliczoną ilość.
Miałem.
SO LONG AGO, CERTAIN TIME, CERTAIN PLACE
Dieter i Benita Løvenskiold po wydaniu na świat swojego pierworodnego, Sebastiana, postanowili zrobić żart całemu światu i tym sposobem narodził się Erik. Tylko dwa lata młodszy od mojego brata, a jednak różnice między nami są niebagatelne. Do siedemnastego roku życia byłem spychany na margines rodzinnego drzewa genealogicznego, jako
ten drugi. Nie potrzeba chyba wyjaśnień czym to się objawiało. Brak podróży po całym świecie, gdy Sebastian tylko do rozpoczęcia szkoły zwiedził już pół Europy; brak wystarczającego kieszonkowego, przez co sam musiałem we wakacje zarabiać na ciuchy czy drobne przyjemności; ciasna klitka obok składziku na miotły, gdy mój braciszek dostał apartament z widokiem na morze (sic!). To tylko wierzchołek góry lodowej, jednak nie chcę nad tym rozpamiętywać. Gdy tylko ukończyłem Instytut z naprawdę bardzo dobrymi stopniami, wyprowadziłem się do małego mieszkania w Måneström, które wypatrzyłem już na jednej z wycieczek klasowych. Na pieniądze od rodziców nie miałem co liczyć, znów bym usłyszał jaki to jestem nieudolny, że nigdy nie wyjdę na ludzi, by pod koniec padło ulubione pytanie:
Czy do końca życia będę na ich utrzymaniu?. Zacząłem więc szukać pracy. Ku mojemu zdziwieniu, znalazła się szybciej niż się tego spodziewałem.
Od kilku lat odkryłem w sobie talent. Nie było to jasnowidzenie, animagia, czy inne dary, którymi obdarowani byli moi koledzy w szkole. Ja śpiewam. Wydaje mi się, że całkiem dobrze, gdyż to właśnie spowodowało, że raz na zawsze odciąłem się od apodyktycznej rodziny. W pewien nadal dziwny dla mnie sposób, zostałem etatowym umilaczem drinków, jak to zwykła mawiać moja szefowa. Mówiąc prościej - gram do kotleta w karczmie „Osiem Mioteł”. Pieniądze z tego marne, bo marne, jednak starcza na czynsz i skromne życie artysty. Artysty-poety. Poety wyklętego.
Słuchającego nagminnie Fleetwood Mac.